ReklamA

niedziela, 27 marca 2011

Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie

Dzisiaj napiszę coś, co dotyczy mnie osobiście, coś czego sam doświadczyłem, a innym razem opiszę sprawę , którą otrzymałem e-mailem od czytelnika.

Otóż kilka miesięcy temu miałem przyjemność stawać przed komisją orzekają-
cą o stopniu niepełnosprawności  PCPR (Powiatowe Centrum Pomocy Rodzi-
nie). Muszę uczciwie powiedzieć,  że nie jest to tak upokarzające jak komisja, w której orzekają szamani z ZUS-u.  Tu przynajmniej człowiek ma prawo po-
wiedzieć z czym przychodzi, jaki ma problem, co go boli. Jest traktowany jak człowiek,  a nie jak bandyta, jak potrafią potraktować nas konowały zusow-
skie.
Ale nie o lekarzach dziś będzie, chociaż muszę powiedzieć, że nie podzielili oni opinii kolegów będących na usługach ZUS-u, nie przyjęli do wiadomości iż jestem zdrowy (co wyraźnie ZUS sugerował) i przyznali mi II grupę inwalidzką (stopień umiarkowany) na kolejne cztery lata. Jednak jak mówię dzisiaj nie
o tym.
Przy okazji wizyty w PCPR miałem okazję spotkać się (obligatoryjnie wszyscy muszą to zrobić) z doradcą zawodowym. Bardzo miła pani poinformowała mnie, ze ponowne przyznanie mi grupy (czego nie chciałem) nie dyskwalifikuje mnie z rynku pracy. Że z grupą powinno mi być łatwiej znaleźć pracę. Wówczas opowiedziałem pani jak w praktyce wygląda znalezienie pracy przez osobę z grupą inwalidzką. Opowiedziałem nawet o jednej ze spółdzielni zatrudniającej inwalidów, która to spółdzielnia  korzysta ze środków finansowych z racji zatrudnienia niepełnosprawnych. Na każdego zatrudnionego niepełnosprawnego otrzymuje dofinansowanie ok. 800- 1000 PLN miesięcznie, natomiast  zatrudnia niepełnosprawnych w systemie akordowym, płacąc  900 PLN netto miesięcznie(przy średniej krajowej ok.3300 brutto). Stwierdziłem, że to jest jawny wyzysk osób chorych i nie chciałbym w takiej firmie pracować, gdzie pracodawca nie szanuje pracownika.
Wówczas pani doradca zawodowy poinformowała mnie, że sam mogę założyć własną działalność. Na mój argument, że długo już nie pracuje, cały czas choruję i nie mam środków, że finansowo nie stać mnie na otwieranie żadnego biznesu powiedziała, że jest możliwość dofinansowania działalności otwieranej przez osoby niepełnosprawne. Przedstawiła mi warunki jakie muszę spełniać aby owe dofinansowanie otrzymać. Okazało się, że wszystkie warunki spełniam i mogę się starać o dofinansowanie własnej działalności.  Wtedy pierwszy raz od dłuższego czasu poczułem , że może jednak da się coś zrobić. Że może z pomocą urzędnika państwowego będę mógł odwrócić swą złą passę i zacząć żyć od nowa.
Jak bardzo się myliłem i co z tego wyszło opiszę w następnym wpisie.

poniedziałek, 14 marca 2011

CHORY (inwalida) = niepotrzebny

Jak Szanowni czytelnicy tego bloga widzą, nie jestem jedyną osobą, która skarży się na postępowanie urzędników państwowych, w tym lekarzy ZUS-owskich. Przykład Pani Małgorzaty T. jest tego dobitnym przykładem. Jest to
o tyle bolesne, że lekarze ci (chociaż teraz już nie wiem, czy są godni nosić miano lekarza) przysięgają pomagać nam, traktować nasze zdrowie i życie jako dobro najważniejsze i w końcu biorą pieniądze z naszych podatków.
A jeżeli tak, to domagam się ukarania lekarzy, którzy wbrew temu co przysięgali, dbają tylko o swoje dobra, o pensje, domy, samochody. Którzy ludzi chorych traktują jak powietrze, dbając tylko o to, by odrzucić wniosek składany przez chorego i dzięki temu otrzymać premię z ZUS-u. Tylko kto ma ich ukarać? Sądy? Nie, gdyż sady i lekarze ZUS-owscy to jedna ręka, o czym przekonuje człowiek, który tego doświadczył i opisuje to w jednym
z komentarzy do mojego postu. Kto więc w tym państwie dba o podatnika,
o człowieka?
Jak już napisałem kiedyś, jesteśmy potrzebni tylko w okresie wyborczym. Po oddaniu głosu i wrzuceniu go do urny stajemy się niepotrzebni. Nasze problemy są niezauważane. I wiem co mówię. W czasie mojej walki z polską niesprawiedliwością spotkałem się z wieloma ludźmi. Ludźmi, którzy kiedyś deklarowali mi pomoc, jeśli tylko zajdzie taka konieczność. Ale wówczas był okres przedwyborczy, i bardzo łatwo było rzucać obietnice. Jak się okazało obietnice bez pokrycia. Teraz np. jedna z tych osób jest dyrektorem Powiatowego Urzędu Pracy , inna osoba jest burmistrzem miasta w którym mieszkam, lecz próżno szukać u nich pomocy. Okres wyborczy minął, a więc wszystkie obietnice idą do lamusa. Stanowiska spowodowały, że zapomnieli już o obietnicy pomocy. Chcieli pomóc, gdy takiej pomocy nie potrzebowałem, natomiast teraz, gdy potrzebuję odwracają się plecami. 
I to jest problem nie tylko mój. Z  korespondencji e-mail, jaką prowadzą ze mną osoby potraktowane w ten (lub podobny) sposób jak ja, wynika, że jest to problem większości, o ile nie wszystkich. Wszyscy mieli obietnice pomocy, postanowienia itp. Natomiast gdy przyszło do realizacji obietnic, sprawy zaczęły się nagle komplikować. Ale wiem (jak również inni, którzy otrzymali obietnice), że już więcej ci ludzie głosu mojego nie dostaną. Powiem więcej : będę głośno opowiadał o tym, jacy są wiarygodni, aby inni nie ulegli kiedyś podobnym obietnicom.
Ale wiem, ze są też ludzie, którzy pomagają chorym, inwalidom i to bez rozgłosu. Opowiem o nich innym razem.
Teraz powrócę jeszcze do lekarza orzecznika z Nowego Sącza, który nawymyślał jednemu z chorych w czasie tzw. komisji lekarskiej. Oto link do tego zdarzenia :    http://www.youtube.com/watch?v=ZAUQ3bc-uF8
Sami państwo możecie ocenić pracę ludzi, którzy nas leczą. Oto jak nas traktują, jak nas postrzegają . Mało tego, jeszcze nas straszą ! ! ! I za taką pracę chcą pobierać pensje wielkości 2-3 średnich krajowych. Sami oceńmy ich pracę, mając na uwadze fakt, że każdy z nas moze wcześniej, czy później być pacjentem takiego konowała na usłudze ZUS-u.
Z relacji wynika, ze lekarz ten miał ponieść konsekwencje. Miał być usunięty. A jak się sprawa zakończyła zobaczcie państwo sami. :
 http://www.youtube.com/watch?v=XtsmKk2dHI4&feature=related

środa, 9 marca 2011

Sprawa Pani Małgorzty T. - zakończenie


Jakim to wszystko jest bezprawiem, to jeszcze świadczy fakt, że ustawodawca umożliwia osobie z całkowitą niezdolnością do pracy podjęcie zatrudnienia (rzekomo bez zagrożenia utraty świadczenia)i uzyskanie dochodów 
w wysokości ponad 2000 złotych brutto miesięcznie. Pytam więc: Na jaką chorobę trzeba zapaść, skoro przy raku z przerzutami do węzłów chłonnych, nadciśnieniu III stopnia, zwyrodnieniach kręgów szyjnych, schorzeniach po leczeniu inwazyjnym nie ma się całkowitej niezdolności do pracy? Ja nie podjęłam takiej pracy, nie dlatego, że nie chcę, ale jej nie ma i dodatkowo czuję się na tyle źle, że nie podejmę pracy, które m a ofercie Grodzki Urząd Pracy (codziennie sprawdzam w Internecie - oferty dla osób niepełnosprawnych. Tak jak Pan Urząd Miasta przyznał mi umiarkowany stopień niepełnosprawności, czyli odpowiednik ZUS-wskiej całkowitej niezdolności do pracy).Tak jak wspomniałam oferty wymagają końskiego zdrowia.
I właśnie teraz trafiłam na Pana blog - jestem bardzo wdzięczna, że Pan to wszystko opisał. Miałam odwołać się do Sądu, ale to by były kolejne upokorzenia, które i tak zaprowadziłyby mnie najwyżej do groźby, że obrażam Sąd i że zostanę ukarana.
Gdy dostałam wtedy od orzecznika, o którym wspomniałam, że wydawał mi się w porządku, częściową niezdolność do pracy i to tylko na okres lat dwóch, to przez 5 dni nie byłam w stanie wyjść z pokoju. Ja nie płakałam, ja wyłam. Nie wiem, co zrobię za te dwa lata. Blisko 28 lat przepracowałam i oddawałam składki na ten przeklęty ZUS w wymiarze rzeczywistych dochodów. Sama nigdy nikogo nie skrzywdziłam. Zawsze starałam się każdemu pomóc na miarę moich możliwości. Sama natomiast zostaje skrzywdzona i to przy takiej chorobie jakim jest rak. Nie mam już siły do niczego.
Serdecznie Pana pozdrawiam i czekam na ciąg dalszy Pana historii. Proszę się nie zniechęcać, tylko pisać wszystko. Wiem, że nie ma Pan dużo komentarzy, ale mnóstwo ludzi to czyta.
Jeszcze jedno - jestem przekonana, że takich orzeczników los również doświadczy, bo na to zasługują. Orzecznicy są sługusami, ale są też ludźmi; ludźmi pozbawionymi kręgosłupa moralnego. Udają lekarzy, ale lekarz stosuje się do dewizy: przede wszystkim nie szkodzić pacjentowi, a oni nam szkodzą. Renty natomiast przyznają tylko znajomym, rodzince i myślę, że za pieniądze. Jeszcze raz pozdrawiam - Małgorzata T.

środa, 2 marca 2011

Przypadku p. Małgorzaty T. ciąg dalszy


Po roku prowadzący mnie lekarz onkolog powiedział, że mój stan zdrowia kwalifikuje mnie do dalszego otrzymywania dodatku pielęgnacyjnego i wypisał informację o stanie zdrowia. Stanęłam przed orzecznikiem - wyjątkowym bezczelnym typem, który od samego początku traktował mnie gorzej niż śmiecia - dotyczy to jego komentarzy i zachowania. Natomiast badanie wyglądało tak: Pukał po kolanie młoteczkiem, kazał sobie trafić paluszkiem do nosa, tylko biduś jakoś nie zauważył braku piersi (mimo, że stałam przed nim roznegliżowana) ani blizn po usunięciu węzłów chłonnych i blizny po przeciętych na odcinku 20 cm pleców - po torakotomii w 1996.
Potem długo coś pisał na maszynie i powiedział, że to już wszystko. Gdy zapytałam (bardzo delikatnie), co wnioskuje - zaczął na mnie wrzeszczeć, że dowiem się pocztą. A gdy się ośmieliłam zapytać jak długo to będzie trwało, odpowiedział, że nie jest listonoszem, aby mi to powiedzieć. Niedługo musiałam czekać - pan orzecznik nie tylko odebrał mi dodatek pielęgnacyjny, ale jeszcze próbował podważyć grupę inwalidzką. Wystąpił do szpitala
(a byłam leczona w czterech) o ponowne przesłanie dokumentacji medycznej (wszystko miał złożone i potwierdzone za zgodność z oryginałem).
Gdy otrzymałam to pismo, to po prostu zaczęłam wyć. Zadzwoniłam do prowadzącego mnie lekarza, który kazał mi natychmiast przyjść. Chciał nagłośnienia mojej sprawy w mediach. Ja jednak - w swojej naiwności - wierzyłam w sprawiedliwość. Postanowiłam działać zgodnie tym, co nakazywało mi sumienie. Więc przede wszystkim napisałam do Działu Orzecznictwa skargę na lekarza orzecznika, ale ponieważ wiedziałam, że nie jestem jedyną osobą pokrzywdzoną przesłałam kopię tego pisma do Rzecznika Praw Obywatelskich i Ministerstwa Zdrowia (chciałam również do Rzecznika Praw Pacjenta, ale jakoś nie mogłam się doszukać danych). Wraz
z pismem opisałam całą moją sytuację zdrowotną i dołączyłam kserokopie całej dokumentacji medycznej.
Rzecznik praw pacjenta (gabinet nieżyjącego już Pana Kochanowskiego) odpowiedział mi coś w stylu, że jest im bardzo przykro, ale ZUS nie podlega pod Rzecznika, ale, że się pisze na przyszłość. Natomiast Ministerstwo Zdrowia - gabinet Pani Kopacz odesłał sprawę do Departamentu Skarg. Natomiast Departament Skarg do... ZUS-u, tyle, że w Warszawie na Czerniakowską. Czerniakowska z powrotem do Krakowa i przekazano sprawę do tego samego orzecznika na którego napisałam skargę.
Ponieważ w piśmie powołałam się, że decyzję doktora nauk medycznych
w dziedzinie onkologii podważa lekarz nie mający wiedzy medycznej w danym zakresie, Pan orzecznik postanowił "naprawić błąd" i odesłał mnie również do doktora nauk medycznych, który oczywiście zaopiniował zgodnie z jego decyzją. Tyle, że nie było już mowy o odebraniu mi grupy. Straciłam 163 złote dodatku pielęgnacyjnego. Pan orzecznik wnioski przesłał na Czerniakowską
w Warszawie i stamtąd otrzymałam odpowiedź, że po dokładnym przeanalizowaniu mojego stanu zdrowia, wieku, możliwości przekwalifikowania się itd. nie należy mi się dodatek pielęgnacyjny.
Gdybym dostała jeden dzień wcześniej ten list nie występowałabym do Komisji Lekarskiej (jednak chciałam się zmieścić w terminach odwołań).
Tu dopiero przeszłam przez cyrk. Zostałam przyjęta jako pierwsza. Były dwie panie, które identycznie jak u Pana zadawały pytania tak, aby nie było wiadomo jak odpowiedzieć. Wprowadziły atmosferę ogromnej nerwowości. Ledwie weszłam i jeszcze nie zdążyłam nic powiedzieć jak niemal chórem mi powiedziały, że mi się dodatek pielęgnacyjny nie należy, bo się ubieram sama (to nie jest żart). Stałam prawie goła przez ponad pół godziny, boso na podłodze z PCV i odbywał się cyrk zwany badaniem. Oczywiście wiadomo, że dodatek pielęgnacyjny utraciłam. Nabawiłam się jednak 3 wrzodów na żołądku i nadżerki. Musiałam wrócić do leków antydepresyjnych i zostałam objęta leczeniem w Poradni Nadciśnieniowej (przyszpitalnej).

Trzy lata na którego Pani orzecznik w 2007 roku przyznała mi całkowitą niezdolność do pracy minęły szybko. Czułam, że będzie źle, więc się zarejestrowałam jako poszukująca pracy. Oczywiście, że przy moich schorzeniach nikt mnie nie zatrudni (i wcale się nie dziwię, bo kilka razy
w miesiącu odwiedzam lekarzy, którzy przyjmują wyłącznie w godzinach dopołudniowych, poza tym co 3 miesiące mam dwutygodniową rehabilitację puchnącej ręki i kręgów szyjnych).
W listopadzie 2010 roku stawiłam się w ZUS u Orzecznika - Tym razem wydawał się rozsądnym człowiekiem. Przyznał uczciwie, że jestem naprawdę chorym człowiekiem. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy uzyskałam na okres 2 lat częściową niezdolność do pracy. Odwołałam się do Komisji. Zostałam potraktowana jeszcze gorzej niż poprzednio. Szczególnie jedna "lekarka" zachowywała się skandalicznie. Parę dni temu uzyskałam informację, że nie jestem całkowicie niezdolna do pracy i podtrzymały decyzję orzecznika. Teraz przyszło mi żyć z 700 zł. O pracy nie ma mowy - po pierwsze ponieważ nie ma takiej, którą bym dała radę wykonywać, a po drugie mam (oprócz mojej choroby) mamę mającą 88 lat i nie jest możliwe pozostawienie jej bez opieki. Łączymy razem nasze dwie renty ale jest bardzo ciężko. Na Komisji natomiast na odchodne panie mnie poinformowały, że jeżeli nie będę miała wznowy choroby w ciągu tych dwóch lat, to zupełnie mi odbiorą rentę. Wtedy będę miała już prawie 57 lat. Innymi słowy zasugerowały mi, że najlepiej, aby skończyć z sobą, ponieważ w tym państwie bez pieniędzy żyć się nie da. Jeszcze "w trosce o moje dobro" jedna powiedziała: "Pani stan psychiczny jest tak zły, że dla własnego zdrowia powinna pani iść do pracy. Zatkało mnie zupełnie. Przecież to właśnie ZUS pozbawił mnie pracy. Nikt mnie nie zwalniał. Moje stanowisko cały czas czekało na mnie. Jednak gdy dostałam tzw. jedynkę i minął okres prawa do zasiłku chorobowego - zakład pracy musiał rozwiązać umowę o pracę. cdn. Małgorzata T.